- Mateusz Medyński
Jak będzie wyglądał rok 2021? Lekka i przyjemna prognoza dla polskiej gospodarki?
Wszyscy składając sobie życzenia podkreślają, że 2021 powinien być lepszy od 2020 i że to nie powinno być takie trudne. Fakt, 2020 był fatalnym rokiem, w części z powodu zdarzeń, za które nie ponosimy odpowiedzialności, a w części, bo sami go takim uczyniliśmy. Ale wkraczamy w Nowy Rok z bagażem, który sami pakowaliśmy, więc zastanówmy się dokąd może nas ta podróż w 2021 roku zaprowadzić.
Pomimo tego, że prawie połowa Polaków postanowiła cofnąć się do średniowiecza, kiedy do cyrulika chodziło się tylko wówczas, kiedy nie było już żadnej nadziei, a chleb zagnieciony z pajęczyną był szczytem wiedzy medycznej, w 2021 czeka nas masowe szczepienie i odzyskanie choćby minimalnej kontroli nad zdrowiem publicznym (teraz piszę o całym świecie, zdrowie publiczne w Polsce czeka coś zupełnie innego, o czym dalej). Nie do końca rozumiem strach skierowany przeciw szczepionkom, choć rozumiem, że internet dał głos milionom ludzi i mają oni prawo się wypowiedzieć, tylko to wcale nie znaczy, że mają coś do powiedzenia (coś na zasadzie jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić). Bez szczepionki nie opanujemy covidu, ani niczego innego, a będą kolejne epidemie, tego możemy być pewni. Nie tylko dlatego, że wchodzimy coraz bardziej z butami do świata zwierząt, gdzie czekają tysiące patogenów, ale także dlatego, że globalne pandemie są i będą na rękę wielu krajom i wielu podmiotom, w końcu tak działa biznes. Kwarantanna ani lockdowny nie dały nikomu na świecie kontroli nad epidemią, skutkowały jedynie wywróceniem gospodarek wielu krajów, cofnięciem rozwoju gospodarczego o kilkadziesiąt lat (a co za tym idzie także cywilizacyjnego – przyglądajcie się uważnie Afryce, wkrótce zrozumiecie o co chodzi) oraz odwróceniem uwagi od problemów ekologicznych naszej planety (globalne ocieplenie ma gdzieś drobnoustroje, wiemy też, że samo tylko zatrzymanie emisji gazów cieplarnianych już nas nie uratuje, musimy zacząć skutecznie przeciwdziałać nie tylko uwalnianiu, ale i obecności gazów cieplarnianych w atmosferze, obawiam się też że czeka nas rozwój zjawiska ekoterroryzmu w miarę jak ludzie zaczną rozumieć, w jak fatalnej sytuacji jest planeta).
Dalsze uniemożliwianie ludziom i firmom pracy i zarabiania pieniędzy skutkować będzie upadłościami, prowadzącymi do bezrobocia, prowadzącego do jeszcze większej liczby upadłości, a następnie jeszcze większej liczby bezrobotnych (jeżeli polskie PKB opieramy o popyt wewnętrzny, co skąd ludzie wezmą pieniądze na wydatki, skoro padną ich pracodawcy). Może i Covid-19 ma 5% śmiertelność, ale z tego co wiem wielodniowy brak jedzenia i picia (bo cię na to nie stać) ma śmiertelność 100%. Musimy się zatem wszyscy zaszczepić, zanim zwyczajnie umrzemy z głodu. Albo zanim nie zachlejemy się na śmierć w domach, co już się dzieje patrząc na statystyki spożycia alkoholu. Albo zanim nie palniemy sobie w łeb, albo nie odkręcimy gazu uprzednio starannie udusiwszy całą rodzinę, żeby się nie męczyli, jeżeli mamy przyjąć wariant skrajny. Polska zawsze miała intensywny brak szacunku dla dbałości o zdrowie psychiczne, a wszyscy psychologowie na świecie biją na alarm, że przymusowe zamykanie ludzi w domach to forma tortury i że ludzie sobie z tym nie radzą. To, że o tym nie mówimy głośno, nie znaczy że tak nie jest. Tak samo jak z przemocą domową, czy kilkudziesięcioma tysiącami dzieci, które zniknęły z sytemu szkolnictwa i nikt się nie zastanawia co się z nimi dzieje. O tym, co zrobiliśmy własnym dzieciom (w tym maluchom, których rozwoju psychicznego, opartego o socjalizację i kontakt z rówieśnikami nie będzie można na nowo przeprowadzić za rok) nawet nie chcę wspominać, dane UNICEFu i innych organizacji mówią same za siebie.
Czyli jednak szczepienia. Kto nie opanuje tematu szybko, zostanie wykluczony z obrotu gospodarczego świata oraz objęty kordonem bezpieczeństwa, bo inne kraje też potrzebują wrócić do normalności. Polska musi się zaszczepić, bo inaczej to nie my zamkniemy granice, to nam je zamkną Kto wie, czy akurat to nie byłoby na rękę rządzącym, bo po zdjęciu światowej kwarantanny przy otwartych granicach z Polski wyjdzie kilka milionów ludzi, którzy nie czują się już w tym kraju u siebie, wszystko dzięki troskliwości władz. Mam wrażenie, że od kilkunastu lat ten kraj kocha własnych obywateli miłością quasi-pedofilską, jestem przekonany że miłość ta jest w głowie rządzących szczera, tak samo jak jestem pewien, że jest dla obiektów tej miłości szalenie niebezpieczna.
Dobra, powiedzmy, że zaszczepiliśmy się. Koniec kwarantann, wracamy do pracy i do szkół, co i tak następować będzie stopniowo, skoro szczepienia zajmą nam jakieś 2 lata i to przy założeniu prawidłowej organizacji programu szczepień, na co niestety się nie zanosi.
Pierwszym odruchem społeczeństwa będzie nieokiełznany wybuch radości. Po roku wypuszczą nas z klatek. Dzieci wyjdą na spacer (do tej pory tylko psy miały ten przywilej), spotkają koleżanki i kolegów. Rodzice napiją się kawy w miejscu publicznym. Odetchną świeżym powietrzem bez znienawidzonego kagańca (który i tak nosiliśmy na pół gwizdka - ilu widzieliśmy ludzi z maseczką nie zasłaniającą nosa, albo na brodzie?).
Wielu odważnych wyjdzie do knajpy na piwo i zjeść coś jak człowiek cywilizowany na mieście, na talerzu a nie ze styropianowego pudełka. Jak teraz w serialach na netflixie widzę ludzi pijących piwo w ogródkach kawiarnianych to chce mi się wyć.
Słowem czeka nas uzasadniona euforia. Masę knajp zostanie otwartych, masę powstanie na gruzach starych. Tysiące ludzi, w tym studentów znów będzie miało pracę. Będzie jak po zakończeniu I i II wojny światowej, gdzie ludzie tańczyli na gruzach, nie dlatego, że było im szczególnie wesoło w nowej rzeczywistości, ale dlatego, że cieszyli się, że przeżyli. Racje mają te wszystkie prognozy, które uważają, że czeka nas w takim przypadku wzrost gospodarczy, a nie tylko zmniejszenie stagnacji. Bo ludzie mają dosyć takiego życia. Rok 2020 stopniowo nas zabijał w domach, zabijał nadzieję, poczucie bezpieczeństwa, radość.
Wtedy wszystkie współczynniki pójdą w górę, jak u pacjenta przed zawałem. Będzie super. Przyszłość świetlana, gospodarka uratowana, nie ma się już czego bać. Czeka to zresztą nie tylko Polskę. Natomiast to, co nastąpi po tym wspaniałym wstaniu z kolan to już będzie w dużym stopniu oparte o naszą specyfikę.
Najpierw spojrzenie globalne. Niestety w większości krajów nadal u władzy pozostają ci sami ludzie, którzy usiłowali ogarniać świat w 2020 roku i którzy w przeważającej większości zawalili sprawę kompletnie. A zatem pandemia może i zniknie, ale problemy, które wywołała lub powiększyła nie. Ci, którzy nie potrafili ich rozwiązać wcześniej, nie nabędą nowej wiedzy z nieba. Czekają nas czasy dalszej nieudolności, narastającej głupoty władzy. Polacy na początku nie będą się denerwować, bo będą zbyt zajęci bieganiem po dworze na golasa z szampanem i cieszeniem się z nowo odzyskanej wolności wyjścia z domu. Ale potem za gardło złapie nas niewidzialna ręka rynku i brutalny, ale szczery rachunek ekonomiczny. A przed tym ochronić nas mogą tylko długofalowe i racjonalne działania władz. Ha,ha.
Tutaj wkracza polska polskość. Większość firm w Polsce, może poza tymi, które specjalizowały się w eksporcie do państw EU (zgadnijcie gdzie kupowała reszta Europy, kiedy chińskie kontenerowce stały na kotwicach w Yangshan) w Polsce jest w fatalnej kondycji. Przejedzono zapasy gotówki (które często były odłożone na inwestycje), zaraz skończy się pomoc państwa (czyli dodrukowane pieniądze).
Jak tylko skończą się wymagane tarczami okresy ochronne, firmy zaczną zwalniać pracowników. Czekają nas redukcje rzędu 30-50%. Częściowo dlatego, że firm nie stać na pracowników (polskie firmy są konkurencyjne głównie dlatego, że dotąd maksymalnie oszczędzały na kosztach pracy, nie dlatego że są super-wydajne, a zatem pracownik to nadal dla nas nadal głównie generator kosztów, a nie wartościowy element firmy). Częściowo natomiast dlatego, że kierownictwo jest przekonane, że praca z domu pokazała jak niewydajni byli dotychczas pracownicy i można tę samą pracę wykonywać przy połowie obsady, bo resztę czasu ludzie spędzali na piciu kawy i plotkowaniu przy baniaku z wodą. Na teamsach można odbyć w godzinę tyle samo spotkań, ile dotychczas odbywaliśmy w całym dniu (bo np. nie ma czasu przejazdu etc.) Oczywiście to błąd, wielu ludzi nie udźwignie nowego obciążenia pracą i pomimo szczerych chęci nie staną się wydajniejsi, ani nie zagną czasoprzestrzeni, żeby wykonywać 26 godzin pracy na dobę. Dodatkowo już teraz prawdziwą robotę ci pracownicy, którzy mają w domu dzieci (czyli jednak większość), wykonują dopiero po 19, kiedy pociechy idą spać, a więc wyrabiają się z pracą kosztem snu i długo tak nie wytrzymają. Szczęściarze, których nie zwolnią od razu, padną z przepracowania po 3-6 miesiącach, potem czeka nas fala zwolnień lekarskich podpisywanych przez psychiatrów i kardiologów, bo ludzie będą padali jak muchy, a depresja czy wypalenie zawodowe nie podnosi wydajności.
Do tego dojdzie gwałtowny ruch społeczny pod nazwą bankructwo. Większość polskich firm powinna była rozpocząć restrukturyzację w drugim kwartale 2020 roku. Wszyscy się bali, że jak użyją tego brzydkiego słowa na „r”, to rząd zabierze im pieniądze z tarczy (zresztą rząd obiecał, że tak zrobi i ja im wierzę, choć już gorszego pomysłu na strzelanie sobie w stopę nie widziałem). Kasa z tarczy właśnie się kończy. A teraz często na restrukturyzację może już być zwyczajnie za późno, bo bez odłożonych pieniędzy nie uda się utrzymać przedsiębiorstwa w ruchu ani w należytym stanie. Pamiętajcie, że kiedy komornicy walczą na gołe pięści o to, kto zajmie wasz majątek, to spóźniliście się z ratowaniem firmy o kilka miesięcy. Sądy pracują jeszcze wolniej niż przed pandemią, a to oznacza nawet i 6 miesięcy na rozpatrzenie nawet najbardziej uzasadnionego wniosku. W tym czasie z większości biznesów, które już w styczniu nie będą miały na ZUS i prąd, nie zostanie kamień na kamieniu. Zamiast więc wysypu restrukturyzacji i ratowania firm, czeka nas fala upadłości. Co najbardziej przerażające to to, że większość z tych biznesów dałoby się jeszcze uratować, gdyby zaczęto działać wcześniej. Doradcy restrukturyzacyjni, którzy przez te kilka miesięcy kręcili młynka kciukami czekając na klientów (bo nikt nie chciał ryzykować kasy z tarczy), teraz będą zalani pracą, co bardzo utrudni działania. Wystarczyło kilka miesięcy, by pacjent z lekką arytmią stanął w drzwiach u lekarza z zawałem. Nie wątpię, że wiele firm da się jeszcze uratować, ale będzie to kosztowało znacznie więcej krwi, potu i łez niż wcześniej i takich ozdrowieńców będzie zbyt mało, żeby uratować gospodarkę, bo zwyczajnie nie starczy czasu. I to tylko pod warunkiem, że przedsiębiorcy pójdą po fachową pomoc, co do tej pory było w kraju szalenie niepopularne i jeszcze straciło na znaczeniu za obecnej władzy, która wszystkim wciskała kit, że prawnicy to oszuści i znienawidzona elita i można ich zastąpić poprzez znajomości w partii rządzącej. Wielu przedsiębiorców nie pójdzie więc po poradę, bo zwyczajnie uznają, że nie jest im ona potrzebna i wszystko załatwi telefon do szwagra w ministerstwie, albo uwierzyli, że oszczędzą pieniądze na unikaniu spotkań z wyłudzaczami w garniturach w paski. Obecna ludowa wiedza głosi, że każdy prawnik jest taki sam, bo to jedna cholera elitarna. Niby prawda, w końcu jak potrzebujesz kardiochirurga to równie dobrze możesz iść do dermatologa, bo lekarze też wszyscy tacy sami, prawda?
Ci, którzy nie zrobią nic, albo zrobią to nieudolnie, padną jeszcze szybciej. Po fali euforii czeka nas fala upadku.
Kryzys z 1929 roku to będzie betka przy tym, co nadchodzi. Polska jest zadłużona powyżej jakichkolwiek wskaźników bezpieczeństwa. Rząd używa kreatywnej księgowości, ale dług ma to do siebie, że pewnego dnia trzeba go spłacić choćby w naturze (spytajcie Argentynę czy Grecję i sprawdźcie czyj jest Pireus). Unia nam nie pomoże, bo nie jesteśmy w strefie Euro (Hiszpanie czy Włosi, którzy swoje budżety rozwalili równie skutecznie co my uratują się wczepiając się w nogawkę lederhosen, w którą ubrana jest europejska waluta). Zostaniemy sami z kolejnymi emisjami obligacji, które świat będzie kupował z radością (już teraz jest na nie ogromny popyt, co wywołuje zachwyt władz, niestety niesłuszny - znów odsyłam do przykładu Argentyny, tam też tak to wyglądało) aż pewnego dnia na naszym progu stawią się wierzyciele z uprzejmą prośbą o klucze do kraju. Ledwo obsługiwaliśmy nasz dług przed 2019 r. (bagatela 30 miliardów złotych rocznie, teraz to pewnie będzie jakieś 60 miliardów rocznie albo i więcej), jak tego teraz dokonamy? Nie będzie można się dogadać z klubem paryskim (niby wierzyciele prywatni, ale jednak instytucjonalni i bankowi, pod kontrolą państw) czy londyńskim (państwa pomagały póki graliśmy z Europą w jednej drużynie, teraz jesteśmy pariasem). Nasz dług będzie już pięknie skomercjalizowany, nikt nam nie odpuści, bo fundusze hedgingowe musiałyby zrezygnować z zysków, a to nie są z założenia organizacje charytatywne. Rozmowa więc będzie się toczyła bez kamer, bez żółtego paska TVP, ale za to z excellem na laptopie i ani Premier ani Prezydent ani Ojciec Rydzyk nie wyciągną nas z tego kanału.
Oczywiście ten element pojawi się dopiero za kilka lat, najpierw solidnie podgrilluje nas światowa gospodarka i rzekomo nieistotna obecnie inflacja. Ja wiem, że staniały lokomotywy, co wyrównało wzrost cen żywności, czyli statystycznie jest super. Tylko że, tak jak kilkanaście milionów Polaków umiem liczyć i widzę, że za te same zakupy, co przed rokiem płacę już znacząco więcej, nie żadne 5% czy inne oficjalne brednie. Każda rodzina tak ma, regularnie kupujemy podobne, podstawowe produkty (tzw. koszyk) i gołym okiem widać, że co zakupy z portfela wychodzą większe kwoty. I te kwoty będą się liczyć najbardziej, bo im biedniejsza rodzina, tym większy udział w miesięcznych wydatkach ma żywność. Nikt nie będzie patrzył na oficjalne komunikaty, tylko na to, co mu po zakupach zostanie w portfelu. A to się musi źle skończyć.
Nie liczę tu jeszcze kilku milionów młodych ludzi, w wieku produktywnym, którym ten radosny kraj i jego samozadowoleni mieszkańcy kazali spadać, którzy czekają na otwarcie granic, żeby ruszyć na emigrację, gdzie nie będą obywatelami trzeciej albo i czwartej kategorii. Zabiorą ze sobą kolejne kilka procent PKB, żeby wygenerować je gdzieś indziej. Jeżeli rządzącym wydaje się, że opodatkowanie pracujących za granicą to super rozwiązanie, proponuję sprawdzić ile osób zrzeka się obecnie polskiego obywatelstwa. Tracimy tych ludzi nie tylko pod kątem ich pracy, ale w ogóle jako Polaków. Oni nie uciekają, oni są stąd wyrzucani, na razie jedynie groźbami rządzących i ogólną atmosferą szczucia na siebie, ale w 1933 roku też się tak zaczynało. Polsce źle to wróży, bo oni nam są teraz na gwałt potrzebni. Bez nich dół, w który wpadniemy będzie jeszcze głębszy.
No dobra, pora na podsumowanie. Czeka nas kilka nerwowych miesięcy, zanim ruszą szczepienia na dobre, potem kilka miesięcy fantastycznej zabawy, kiedy wszyscy będą myśleli, że mają 9 żyć, a potem pod koniec roku dogonią nas „fakty autentyczne” i wówczas wstawiennictwo Matki Boskiej może być jedyną rzeczą, dla nas dostępną, bo resztę opcji usunęliśmy sami.
Cóż więc mamy uczynić, pytając za Tołstojem? W końcu samo marudzenia nam nie pomoże, trzeba coś z tym zrobić.
Ano szanse na przejście bezpiecznie przez ten syf są niewielkie, ale możemy znacząco ograniczyć szkody. Konieczne jest natychmiastowe wsparcie gospodarki w oparciu nie o zwykłe rozdawnictwo (bo to jest jak pisałem wcześniej ma sens tylko w krótkich okresach, jest zwyczajnie za drogie), ale o obniżkę podatków i pakiety stymulacyjne dla młodych przedsiębiorców. Musimy zachęcić ludzi do budowani biznesów na nowo, bo wiele starych już się nie podniesie, a firmy będą nam potrzebne. Konieczne jest uproszczenie przepisów i procedur dotyczących zakładania, rejestracji i rozliczania podmiotów gospodarczych. Mniej formalizmu. Potrzebne jest realne wsparcie dla pracujących rodziców poprzez powszechny i tani dostęp do wiarygodnej i profesjonalnej opieki przedszkolnej i szkolnej (tak, żłobki też, a może nawet przede wszystkim one). Konieczne są natychmiastowe reformy systemu sądownictwa w celu przyspieszenia rozpoznania spraw oraz wzrostu zaufania do sędziów oraz uniezależnienia ich od władzy (jakiejkolwiek władzy, nie tylko obecnej). Musimy natychmiast poprawić atrakcyjność kraju w oczach inwestorów zagranicznych, bo tylko takie pieniądze (a nie kupowane przez nich obligacje rządowe) pomogą rozwijać się polskiej gospodarce i dadzą nam stabilizację – potrzebujemy nie tylko zagranicznej forsy, ale i ich pomysłów. Potrzebna jest zielona energia i nacisk na ekologię, bo tylko to się będzie w przyszłości sprzedawać (nie mówiąc już o tym, że może nam to uratować kiedyś życie). Musimy znacząco zwiększyć uprawnienia i finansowanie samorządów, wszystkie badania pokazują, że z pandemią najlepiej radziły sobie wszędzie na świecie (mówię o realnych efektach, nie o tym co głosiła oficjalna propaganda państwowa) władze na poziomie lokalnym, jeżeli jednocześnie dostawały realne i przemyślane wsparcie od władz naczelnych, jednak działać musiały z pełną swobodą. Słowem najlepszą robotę wykona wójt lub prezydent, ale wspierany realnie przez ministra lub premiera, który pozwoli władzom lokalnym na samodzielną pracę. Bo co do tego, że będą kolejne epidemie, to jest pewnik. No i musimy przeciwstawić się trendowi, który propagowały wszystkie rządy od początku tego kraju – musimy podnieść poziom edukacji, z naciskiem nie na testy, czy gotowe rozwiązanie, ale na logiczne myślenie i krytyczny i analityczny stosunek do świata. Rozumiem, że rządzącym (nie tylko obecnie partii, ale poprzednim rządom takoż) pasowała mieć matołów za wyborców, bo wydają się oni lepiej sterowalni. Ale debile nie zbudują trwałego społeczeństwa ani silnej gospodarki. Nie oprą się piramidalnym bzdurom, które generuje internet (gdzie nie ma żadnej kontroli nad tym, co się publikuje i ludzie przestali odróżniać kłamstwa od prawdy, a jeszcze im się wmawia, że to to samo), będą dalej wierzyli w magiczne lecznicze olejki i terapie z dupy, teorie spiskowe każdej maści, to że celebryci wiedzą lepiej niż specjaliści, czy wcinali kapsułki do prania albo lali w gacie w ramach „żartu” (bardzo chciałbym, żeby te konkretne przypadki nie były z życia wzięte).
Niestety w Polsce mamy problem taki, że dotychczas władze robiły dokładnie odwrotnie w stosunku do tego, co napisałem. I że było im z tym (i zapewne jest) dobrze, czyli szybko zdania nie zmienią. Do tego sporo Polaków ich w tym popiera, bo uważają, że dawanie kasy jest oznaką dobrego gospodarza (a że daje się nam nasze własne pieniądze minus prowizja to już ich nie interesuje). Mam smutne podejrzenie, że musi umrzeć wielu ludzi, musi upaść wiele firm, muszą zniknąć liczne majątki, zanim coś się w temacie zmieni.O ile się zmieni. Nie mamy już zbyt wiele czasu, musimy dojrzeć teraz, albo rzeczywistość nas zmiecie.