- Mateusz Medyński
Gasimy płonący budynek czyli rady dla Hotelarzy
Wbrew zapewnieniom wielu polityków, koronawirus zostanie z nami przez najbliższe 2 lata. Wirusolodzy wskazują na globalność pandemii, czyli nawet obszary już wyleczone mogą zostać ponownie zainfekowane przez przybyszy z tych miejsc, gdzie epidemia jeszcze trwa. Najlepszym przykładem są Stany Zjednoczone, które zarażają (siebie i innych) na potęgę (popatrzcie na ruch lotniczy nad stanami). Powyższe oznacza, że nawet w najoptymistyczniejszym scenariuszu w zasadzie wszystkie hotele w Polsce przez najbliższy rok lub nawet dwa nie będą miały klientów.
Co ma zatem robić właściciel hotelu, żeby przetrwać ten czas? Po pierwsze niestety trzeba natychmiast ciąć koszty czyli zamykać hotel.
Drugi ruch jest uzależniony od tego, czy Właściciel ma jakieś zapasy gotówki, czy nie. Mianowicie można albo zwolnić wszystkich pracowników, albo próbować płacić im postojowe.
Najłatwiejszym rozwiązaniem jest oczywiście zwolnienie wszystkich, zwłaszcza jeżeli się nie ma środków na pokrywanie ich wynagrodzenia przez najbliższy rok. W końcu jeżeli hotel upadnie to i tak nie będą mieli pracy. Czy zwolni ich syndyk czy właściciel, niewiele w sytuacji pracowników zmieni. A można w ten sposób zminimalizować koszty na czas przestoju. Niestety jest to związane z innym problemem. Mianowicie już teraz brakuje rąk do pracy. Jeżeli zwolnimy wszystkich, jaką mamy gwarancję, że kiedy sytuacja się już uspokoi i będziemy chcieli otwierać ponownie hotel, znajdziemy nowych pracowników. W końcu inne hotele będą próbowały zrobić to samo i okaże się, że na rynku nie będzie już ludzi (nikt nie będzie rok czekał na ponowne zatrudnienie, zwolnieni ludzie po prostu się przekwalifikują albo wyjadą).
Drugim rozwiązaniem jest postojowe. Wymaga ono jednak posiadana sporych zapasów gotówki. Niestety Rząd dużo obiecywał, ale niewiele zrobił, więc te szumne dopłaty to bardzo niewielkie wsparcie. Co więcej, pracownik, który nawet z pomocą państwa dostawał będzie tylko 50% wynagrodzenia za siedzenie w domu, nadal będzie miał 100% dotychczasowych kosztów i wydatków (dzieci pracownika na postojowym wcale nie będą jeść 50% mniej czy potrzebować mniej ubrań, czynszu też mu nikt nie obniży) więc nawet jak obiecamy płacić postojowe tylko po to, żeby pracownika zatrzymać na przyszłość, wcale nie gwarantujemy, że on ten rok wytrzyma. Wystarczy, żeby ktoś mu zaproponował 100% wynagrodzenia i pracownik zmieni miejsce pracy, bo troszczy się o byt rodziny. Możemy więc wydać sporo pieniędzy i nie utrzymać pracowników. Niemniej, to nadal bezpieczniejsze rozwiązanie niż zwolnienie wszystkich (o ile mamy na to pieniądze), bo na postojowym możemy część pracowników jednak utrzymać, a przy zwolnieniach nie utrzymamy nikogo.
Trzecim krokiem jest szybkie przeprowadzenie restrukturyzacji. Nie musi to koniecznie oznaczać restrukturyzacji w sądzie. Wystarczy porozumienie się z największymi wierzycielami i odłożenie płatności należności na później. Jeżeli uda się uniknąć wizyt w sądzie to tym lepiej. Sądy upadłościowe w Polsce już i bez pandemii miały problem z natłokiem spraw więc teraz będzie tylko gorzej, bo wszystko będzie się strasznie rozciągać w czasie.
Jest nawet takie postępowanie, które przewiduje procedowanie na jednej rozprawie. Czyli w sądzie jesteśmy 1 dzień! Chodzi o postępowanie o zatwierdzenie układu. Polega ono na tym, że dłużnik sam uzgadnia z wierzycielami sposób restrukturyzacji, uzyskuje ich zgodę na swoje propozycje układowe i z taką zgodą idzie do sądu, który sprawdza, czy wszystko jest ok i zatwierdza układ. We wszystkim cały czas pomaga doradca restrukturyzacyjny. To rozwiązanie wręcz idealne na obecne czasy.
Ok, ale skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle. Niestety rozwiązanie jest idealne, ale niepopularne w Polsce. Mianowicie dogadanie się samodzielne z wierzycielami (jeszcze bez ingerencji sądu) było do tej pory szalenie trudne. Zwłaszcza banki miały z tym problem – nikt tam nie chciał podejmować racjonalnej decyzji bez oficjalnej pieczątki z sądu. Banki i inni duzi wierzyciele (w tym skarbówka i ZUS) zgadzali się na restrukturyzację, ale dopiero kiedy zostali do tego zmuszeni przez otwarcie w sądzie jednego z pozostałych postępowań restrukturyzacyjnych.
Jeżeli więc znamy swoich wierzycieli i mamy z nimi w miarę dobry kontakt, najlepiej byłoby w sądzie spędzić 1 dzień. Jeżeli zaś nie wszyscy nasi wierzyciele będą chcieli z nami rozmawiać to zostaje nam przyspieszone postępowanie układowe (jeżeli mamy mało spornych wierzytelności) lub postępowanie układowe. Te będą trwały od pół roku do roku, ale pozwolą nam dogadać się z wierzycielami i poukładać zaległości tak, by spłata nastąpiła kiedy już ponownie ruszy nasz hotel.
Niestety warunkiem przeprowadzenia jakiegokolwiek postępowania restrukturyzacyjnego jest zdolność do bieżącego pokrywania kosztów działalności. Czyli starych długów nie płacimy (bo to je chcemy restrukturyzować), ale wszystko na bieżąco już owszem.
Jeżeli nie mamy pieniędzy na utrzymanie nawet nieczynnego hotelu to jedynym rozwiązaniem jest ogłoszenie upadłości. Jeżeli zrobimy to w wymaganym przez ustawę terminie (30 dni od powstania stanu niewypłacalności) to co prawda stracimy hotel, ale uratujemy prywatny majątek, bo w przypadku nieterminowo złożonego wniosku upadłościowego długi spółki akcyjnej czy spółki z ograniczoną odpowiedzialnością obciążą zarząd spółki. Jeżeli mamy kupca na nasz hotel (np. ktoś chciałby zainwestować w nieruchomość, która za kilka lat znów będzie mogła zarabiać pieniądze) możemy nawet pokusić się o upadłość z przygotowaną likwidacją, czyli prepack. Wówczas my upadamy, ale wskazany inwestor kupuje od razu nasz hotel. Wówczas nie ryzykujemy, że podczas kiedy syndyk będzie próbował go sprzedać (a czasami w zwykłej upadłości to nawet 5 lat) hotel straci na wartości, bo nikt o niego nie dbał.
Sytuacja hotelarzy jest więc bardzo niewesoła i dostępne opcje ratunkowe nie wyglądają atrakcyjnie, ale wszystkie one są i tak o niebo lepsze niż nie robienie niczego. Brak działania może kosztować nie tylko sam hotel, ale i dorobek życia całej rodziny.